poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Rok



To było dokładnie rok temu kiedy przed 9 rano siedziałam z Dagmarą na dworcu kolejowym w Zbąszynku i wiedziałam, że właśnie robię jedną z najgłupszych rzeczy w moim  życiu. Wiedziałam też, że już nie ma odwrotu. Obok mnie na ławce leżało pudełko na trawę do kosiarki, prowizorycznie zamknięte drobną siatką przywiązaną sznurkami, a w nim znajdowały się 2 małe kotki- 5-miesięczna Klocka i 2-miesięczny Garfield. Od kilku dni zastanawiałam się, czy powinnam wziąć kota ze sobą. Serce mówiło, że zwierzak powinien pojechać ze mną, jednak rozum twierdził, że jest to głupi wybór. W końcu zapadła decyzja: kotka miała jechać ze mną do domu, a gdy w końcu zostałyśmy na dworcu same, wizja ta stała się bardzo realna. Miałam ze sobą wielką ciężką torbę a Dagmara miała kolejne dwie, jednak nie był to największy problem. Główną myślą, która zaprzątała mi głowę, była reakcja moich niczego nieświadomych rodziców, którzy nigdy nie szaleli za kotami i zdecydowanie nie chcieli kolejnego zwierzaka. Kota wzięłam ze sobą, aby znaleźć mu w Łodzi nowy, dobry dom, jednak byłam świadoma, że ten argument nie będzie wystarczający dla moich rodziców. Na stację podjechał pociąg i lekkim trudem udało nam się dostać do środka. Na szczęście nie było w nim zbyt wielu pasażerów, dzięki czemu udało zajęłyśmy miejsca siedzące i dość komfortowo przeżyłyśmy ok. godzinną podróż do Poznania. Ku naszemu zaskoczeniu, kociaki w pociągu zachowywały się bez zarzutu. Nie miałczały, nie niepokoiły się podróżą i co najważniejsze: nie próbowały się wydostać. Miałyśmy z Dagmarą plan zatrzymać się w Poznaniu na kilka godzin, dlatego na miejscu czekała na nas osoba, która obiecała nam zaopiekować się kociakami podczas naszej nieobecności. Zostawiłyśmy w szafkach na dworcu większe torby, biorąc ze sobą tylko najważniejsze rzeczy i ruszyłyśmy za naszym przewodnikiem do jego miejsca zamieszkania. Tam zostawiłyśmy dwa łobuzy i ruszyłyśmy załatwić swoje sprawy. Ja udałam się na zawody Dog Chow Disc Cup, a Dagmara najpierw pojechała chwilę popatrzeć ze mną, a następnie pojechała spotkać się z kolegą. Podczas jej nieobecności postanowiłam, że to najwyższa pora powiedzieć o dodatkowym bagażu rodzicom. W odpowiedzi z ich strony usłyszałam, że nei chcą żadnego kota i nie wiedzą co z nim zrobię, ale mam przyjechać bez niego. Było mi przykro, bo wzięłam ją w dobrej wierze, i wcale nie miała zamieszkać u nas. Wróciłam do oglądania zawodów, gdy po kilku minutach Znów zadzwonił telefon. To była mama, która tym razem zupełnie innym, dużo milszym tonem, zaczęła pytać o kotkę. Chciała się dowiedzieć czy to ten kot o którym jej opowiadałam, pytała gdzie teraz jest… Tym razem wiedziałam, że będzie dobrze, a ja zadowolona, dalej oglądałam zawody.  Po kilku godzinach odebrałyśmy wypoczęte i najedzone kociaki i ruszyłyśmy w dalszą drogę. Było dość późno, a i w komunikacji miejskiej było wielu pasażerów, dlatego na dworzec pojechałyśmy taksówką. Zdecydowałyśmy się że pojedziemy późniejszym pociągiem, co dało nam czas na zjedzenie czegoś i znalezienie odpowiedniego peronu. Chwilę przed odjazdem, miła pani poinformowała przez megafon, że nasz pociąg odjeżdża z innego toru. Zabrałyśmy wszystkie rzeczy i z wielkim trudem przedostałyśmy się w odpowiednie miejsce. W końcu podjechał pociąg, jednak tym razem nie miałyśmy tyle szczęścia co ostatnio. Pociąg był pełen. Początkowo zajęłyśmy miejsce na korytarzy w I klasie, jednak wygonił na konduktor. Przechodząc przez pociąg trafiłyśmy na WARS, który był pusty. To był strzał w 10! Zakupiłyśmy po napoje i tam spędziłyśmy całą drogę do następnej przesiadki- nie pamiętam gdzie. Tam udałyśmy się na odpowiedni peron i czekałyśmy na przyjazd ostatniego już na naszej trasie pociągu. Jak przystało na PKP, pociąg spóźnił się pół godziny, jednak nie był zatłoczony. Tam zajęłyśmy przedział i ruszyłyśmy do Łodzi. Dla naszych podopiecznych był to najgorszy fragment, bo po długiej podróży kotki były już zmęczone i podejmowały próby wydostania się z prowizorycznego transportera. Na szczęście do Łodzi nie było już daleko, a tam czekali na nas rodzice. W samochodzie do domu w końcu im się udało wydostać z zamknięcia, jednak tam już nie było to takie ważne bo w końcu byłyśmy w domu. 13.08.13r ok 00:30 przekroczyła próg mojego domu, a niedługo potem stała się cząstką mego serca.  Po wejściu do mieszkania kicia była bardzo zaniepokojona. Nie chodziło o nowe miejsce, jednak o obecność psa, z którym nigdy nie było jej dane dzielić życia. Zajęło jej kilka dni zanim się trochę przyzwyczaiła, a na dzień dzisiejszy naprawdę fajnie dogaduje się z psem. Z perspektywy roku mogę powiedzieć, że była to jedna z najlepszych decyzji w moim życiu. To dzięki niej poznałam koty i dowiedziałam się jakimi są fantastycznymi zwierzętami. To dzięki niej każdego dnia się śmieję obserwując coraz to ciekawsze pomysły małego szatanka, jednak gdy szatanek ustępuję, Klocuszka staje się najmilszym najcudowniejszym kotkiem, który przytula się i pokazuje brzuch do głaskania. To dzięki niej, troszkę łatwiejsze stało się dla mnie odejście Baltusia, bo dzięki niej nie było w domu tak pusto. . Klocuszku, dziękuję, że trafiłaś właśnie do mnie!!!





środa, 7 sierpnia 2013

Wzloty i upadki



Korzystając z tego, że i tak muszę poczekać na powrót panny Klockowej, postanowiłam poczynić notkę i utrwalić jak nam mija życie.
Zacznę od nawiązania do poprzedniej notki, w której pisałam o problemach z przywołaniem. Pod wpływem emocji i narastającej frustracji, postanowiłam kupić książkę "Aria, do mnie!" autorstwa Jacka Gałuszki. Książka może nie zawiera nie wiadomo jakich odkryć, jednak dzięki niej zobaczyłam kilka swoich błędów które robię wymagając od psa przyjścia do mnie. Pozornie nie były to rzeczy bardzo istotne, jednak okazało się, że drobna zmiana może mieć duży efekt. W książce, opisane są również ciekawe ćwiczenia, które mogą pomóc w nauce przywołania i pomimo, że większości nie miałam okazji zrobić z psem, to warto o nich wiedzieć i w przypadku kryzysu skorzystać. Koniec końców, w bardzo krótkim czasie udało mi się poprawić przywołanie, z czego się bardzo cieszę.
Prawie od początku wakacji spędzamy miło czas na działce. Położona jest ona w lesie, nad jeziorem, gdzie możemy cieszyć się ciszą i spokojem. Gdy tylko możemy chodzimy na długie spacery, a Taj delektuje się wodnymi kąpielami, które sprawiają mu ogromną frajdę. Poza tym, próbujemy trochę robić frisbee i sztuczki. W planach było także posłuszeństwo, jednak chwilowo zeszło na dalszy plan. Z naszym sportowo-sztuczkowym życiem bywa bardzo różnie.
Po pierwsze, liczyłam na to, że wakacje będą momentem, kiedy uda nam się bardzo dużo zrobić. Życie trochę zweryfikowało te plany: cały czas ciąży nade mną horror mojego życia, którym jest praca licencjacka. Pisanie takich rzeczy idzie mi wyjątkowo opornie, wszystko mnie rozprasza, ja odwlekam te czynności w nieskończoność, pomijam już, że nie widzę najmniejszego sensu w pisanie po raz kolejny tego samego, co zostało już wiele razy napisane. To lato jest wyjątkowo ciepłe, więc pogoda również nie sprzyja aktywności. Spędzając tu czas, dużo się dzieje, spacery, pływanie, sztuczki, frisbee, zabawy z psami- to wszystko sprawia że nawet tak aktywny pies jak Taj jest zmęczony, dlatego czasem, zaplanowane aktywności, muszą zostać przełożone na inny termin. Prawdą jest jednak, że cały czas coś sobie dłubiemy. Bywają dni, kiedy jestem bardzo zadowolona z naszej pracy, bo sztuczki pies szybko łapie, przy frisbee bardzo się stara, myśli, a i moje rzuty są nie najgorsze, ale bywają też dni, kiedy pies biega bez sensu, jakby po raz pierwszy wykonywał daną rzecz, ja rzucam po krzakach, przy sztuczkach robi wszystko, tylko nie to o co go poproszę. Po mimo lepszych i gorszych momentów, coraz łatwiej jest nam się zgrać, choć wciąż ogrom pracy przed nami. Aby móc dalej rozwijać się frisbowo, wybieramy się na seminarium frisbee, aby dowiedzieć się co robimy dobrze, co źle, co poprawić i jak to zrobić. Będzie to nasze pierwsze seminarium, dlatego trochę się stresuję, jednak jestem dobrej myśli. Od września chcemy też rozpocząć treningi agility, dlatego w planach mam przygotowanie psa kondycyjnie do treningów, jednak upały nie motywują aby wziąć psa na rower, dlatego na razie praktykujemy tylko pływanie.
Zmierzając ku końcowi, żyjemy sobie powoli, dłubiemy pierdoły. Mam plany na bliższą i dalszą przyszłość, jednak o tym postaram się pisac bardziej na bieżąco.